Saturday 9 June 2018

Islandia

Jak już pewnie wiecie, znowu poniosło mnie na północ - tym razem wybraliśmy się z Hubertem na niespełna tygodniowy urlop na Islandię. Wyjazd niezwykły, dlatego też chętnie się podzielę szczegółami dotyczącymi przygotowań, samego pobytu oraz dam kilka wskazówek jak ułatwić sobie całe przedsięwzięcie i przy tym nie zwariować. Zapraszam :)


Przygotowania

Swój majowy wyjazd zaczęłam planować na początku listopada. Oczywiście jedna wycieczka nie potrzebowała aż półrocznych przygotowań - po prostu wtedy powzięłam plan kolejnej wyprawy na północ, zaczęłam zbierać jakieś informacje na temat samego kraju, połączeń na wyspę z pobliskich miast i przystąpiłam do polowań na tanie bilety lotnicze. Kolejną kwestią też pozostawał termin wyjazdu - najbliższe miesiące w ogóle odpadały. Oczywiście Islandia jest popularna wśród turystów również zimą, chociażby ze względu na zorze polarne, jednak niska temperatura i śnieżyce mogłyby skomplikować przemieszczanie się po kraju. Latem tj. od czerwca do sierpnia / września z kolei szalenie wysokie ceny rosną jeszcze bardziej ze względu na sezon oraz wtedy też przyjeżdża najwięcej ludzi, więc okres wakacyjny również odpadał. Maj wydawał się optymalnym czasem - mrozy na Islandii już puściły, natura powoli odżywa po zimie, a ciągle pozostawało jeszcze trochę czasu do największego szczytu turystycznego, więc i bilety nie były jeszcze aż tak drogie, a hotele przepełnione. 

Pół roku to szmat czasu i wtedy też sukcesywnie załatwiałam kolejne elementy wyjazdu. Wiem że dla wielu osób jest to wada - wybierając się na urlop nie każdy chce tracić czas na planowanie każdego dnia, porównywanie cen, czytanie recenzji i załatwianie innych formalności. Mnie jednak cieszyła ta swoboda, której nie dałaby mi żadna zorganizowana wycieczka. Ja decydowałam kiedy lecę, gdzie śpię, co jem i ile czasu chcę poświęcić na robieniu zdjęć wodospadów bez obawy, że przegapię czas zbiórki i odjedzie mi autokar; że jeśli zobaczę najbardziej kudłatą owcę w całym kraju to będę mogła zatrzymać samochód, podejść do płotu i absolutnie nikt nie będzie protestował, że zboczyliśmy z trasy. Jeśli już jeździć na wycieczki zorganizowane, to tylko te zorganizowane przez samego siebie :)  

Dostaję mnóstwo pytań odnośnie do kosztów wyjazdu, więc szczegółowo podzielę się tym jak to wyglądało w naszym przypadku. Poniższa lista to rzeczy, za które zapłaciliśmy przed wyjazdem. Na koniec przedstawię również zestawienie wydatków na miejscu oraz sumę, ile nas wyniosła całość. Poniższe kwoty to suma jaką wydaliśmy na dwie osoby łącznie. 


  • Lot: 218 zł - lecieliśmy Wizzairem z Poznania do Keflaviku. Bilety za 109 zł od osoby to naprawdę tanio. Nie miało znaczenia to, że kupiłam je z półrocznym wyprzedzeniem - parę miesięcy później kosztowały niewiele więcej. Myślę, że kupowanie biletów aż tak wcześnie nie ma sensu, ponieważ w tym czasie dwukrotnie zmieniono nam termin lotu, w tym raz jakąś godzinę po tym jak zarezerwowałam nocleg. Pisałam reklamację do Wizzaira, jako że okazało się że lot wypada dzień wcześniej, a ja zostałam bez noclegu - reklamacji nie uwzględniono, nie dostałam nawet zniżek na hotel, więc musiałam znaleźć jeszcze jeden pokój, stąd jedna noc w innym mieście. 
  • Lot powrotny: 179,98 Euro = 830,16 zł - Z powrotem lecieliśmy z Keflaviku do Gdańska.
  • Samochód: 711 zł - Ta suma obejmowała wynajem samochodu na 5 dni, odbiór auta z lotniska i odstawienie w to samo miejsce. Plus za to, że połowę poniedziałku i soboty policzono nam jako jeden dzień, a nie np. dwa rozpoczęte. Wypożyczalnia, z której korzystaliśmy to Lagoon Car Rental. Natomiast wypożyczalni jest bardzo dużo, również tych prowadzonych przez Polaków. Ja wybrałam jedną z tańszych opcji, cena obejmowała samochód Hyundai i20 lub podobny. 
  • Nocleg Reykjavik: 282,15 Euro = 1235,22 zł - cena za pokój dwuosobowy w hostelu w centrum miasta za cztery noce. Korzystałam z booking.com, hotel to Brim Hotel, a z tym linkiem możecie zgarnąć zniżkę na 50 zł przy dowolnej rezerwacji :)
  • Nocleg Keflavik: 247 zł = 58,53 Euro - hotel podobno dwugwiazdkowy, jedna noc, pokój dwuosobowy.
  • Ubezpieczenie: 110 zł - polisa na wypadek leczenia i wyrządzenia szkód do 200 Euro. 
  • Pociąg Gdańsk - Szczecin: 104 zł - powrót do domu
  • Pociąg Szczecin - Poznań:  53,04 zł - dojazd na lotnisko 

Co daje w sumie 3 508,42 zł, czyli 1754,21 zł na osobę. Jak na razie ;)



Z przygotowań to tyle, teraz przejdźmy do samego pobytu i wyjazdów każdego dnia.



Dzień 1 

W poniedziałkowy wieczór miękko wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku, które było zdecydowanie większe od tego w Poznaniu czy w Gdańsku. Pokluczyliśmy nieco po budynku terminala, tam natknęliśmy się w hali przylotów na wielkiego pluszowego maskonura, komiksowy mural i pierwszy skyr bar, co zdawało się być zwiastunem tego, co czeka na nas w kolejnych dniach. Po paru minutach gdzieś na końcu korytarza wypatrzyliśmy dziewczynę w kurtce z logo naszej wypożyczalni, która zawiozła nas do biura, pod którym czekał na nas samochód.  

I tutaj ma miejsce pierwszy i (na szczęście w nieszczęściu) ostatni przypał, jakim jest brak karty kredytowej. Z jakiegoś powodu nie doczytałam informacji, że wymagana jest karta kredytowa, albo zbagatelizowałam ten fakt, licząc że posiadanie karty debetowej załatwi sprawę. Otóż nie. Na wypadek jakichś szkód potrzebne było jakieś zabezpieczenie, moja polska polisa w ogóle nich nie obchodziła, a razie czego musieli mieć skąd ściągnąć pieniądze. Ten błąd słono mnie kosztował, bo musiałam dopłacić jeszcze 170 euro - równowartość trzech różnych ubezpieczeń razy pięć dni wynajmu. Po moim nieciekawym kursie wyszło jakieś 765 zł. Teraz już wiem żeby przekopać regulamin od A do Z, a w razie wątpliwości pisać i pytać. Mądry Polak po szkodzie.

W każdym razie dostaliśmy samochód bez większych komplikacji, czekała na nas tegoroczna Kia Rio, obejrzeliśmy, podpisaliśmy papiery i odjechaliśmy w siną dal, aby rozpocząć swoją przygodę życia.

***

Żartowałam, to znaczy nie odjechaliśmy za daleko, bo 5 minut później trafiliśmy do hotelu, a potem na zakupy do supermarketu. Kupiliśmy śmieciowe jedzenie, bo to było względnie niedrogie, a po krótkim spacerze po pustej i wietrznej okolicy zaszyliśmy się w hotelowym pokoju wcinając doritosy i oglądając mecz islandzkich siatkarek - całkiem nieźle, jak na mój gust. 

I tak minął dzień pierwszy. 

Dzień 2

Wybraliśmy nad morze w Keflaviku, czyli w mieście do którego przylecieliśmy. Kolejny hotel czekał na nas w stolicy dopiero od godziny 15, więc mieliśmy sporo czasu, żeby się czymś zająć. Deszcz nas nie zniechęcił do spaceru wzdłuż brzegu morza, zobaczyliśmy nabrzeże zbudowane z masy kamieni, a na nich osadzony statek Baldur.



Zaraz za miastem jest się kolejna miejscowość - Njardvik, gdzie miał znajdować się monument przedstawiający miecz wbity w ziemię. Mapy nie pokazywały rezultatów, więc spodziewałam się, że odszukanie go znajdzie chwilę, kiedy okazało się, że miecz, podobnie jak każda szanująca się instalacja znajduje się - a jakże - na środku ronda przy samym wjeździe do miejscowości. Byłam zaskoczona jak łatwo odszukać cokolwiek na tym pustkowiu, czego jednak nie potwierdziły kolejne dni. Ale to zaraz. W Njardviku znaleźliśmy też skansen i muzeum Wikingów. O ile odwiedzania muzeów nie mieliśmy w planach (i tak wszystko było widać przez przeszklone ściany), to skansen przypominał nieco wioskę z Wolina w wersji mini. Chociaż jak dla mnie malutkie czarne domki z białymi oknami i trawą na dachu to coś niezwykłego.





Minąłszy Reykjavik udaliśmy się na północ do Akranes, położonego około 60 kilometrów dalej. Sama trasa była niezwykła - mijaliśmy kręte drogi, góry, których szczyty skąpane były we mgle, pola przysypane kamieniami i doliny obrośnięte mchem. Ciekawy był również przejazd tunelem, który wydrążony pod fiordem prowadził przez 6 kilometrów do stóp góry mieszczącej się po drugiej stronie zatoki. Zastanawiające, że zamiast zbudować most, zdecydowali się na wydrążenie tunelu pod wodą. Sam przejazd jest płatny 1000 isk, czyli około 35 zł i jak można się domyślić, nie ma za bardzo alternatywnej trasy. 

Akranes to kolejna nadmorska miejscowość (o co niezbyt trudno, kiedy cały kraj jest wyspą). Tam odwiedziliśmy zabytkową latarnię morską, zobaczyliśmy kolorowe kamyki pomalowane w flagi narodowe oraz okładki znanych albumów muzycznych. Z nadbrzeża także rysował się niesamowity widok na góry. To znaczy, może był nawet zwyczajny, ale o tym już nie mogłam wiedzieć - mnie po prostu fascynują góry.




Słyszałam też o wraku statku, który nawet udało nam się zlokalizować, jednak mimo że jest to obiekt całkiem znany wśród przyjezdnych, sam statek jest umieszczony za parkingiem na tyłach jakiejś hali, schowany za jeszcze innym statkiem. Być może dla miejscowych jest on zupełnie bezwartościowy, bo nie jest w żaden sposób wyeksponowany.

Nieco przemoczeni dotarliśmy do naszego docelowego hotelu. Jak się okazało cała załoga, podobnie jak kilku innych gości jest również z Polski. Tym razem nie mieliśmy w pokoju telewizora, ale rekompensowała to kawa i herbata, która była dostępna na korytarzu przez całą dobę. Toalety i prysznice były wspólne na korytarzu, ale nie zdarzyło się, żebym trafiła na kolejkę o żadnej porze dnia i nocy. Hotel miał też do dyspozycji całkiem nieźle wyposażoną kuchnię z lodówką, co było bardzo wygodne. Sporo osób też tam całkiem konkretnie gotowało.

Rozgwieżdżonego nieba nie było dane nam zobaczyć, bo po 23 dopiero powoli się ściemniało, a kiedy wstawaliśmy rano słońce już dawno było na niebie. A przynajmniej tak obstawiałam, ale kto wie co tam się kryło pod gęstymi kłębami ciemnych chmur, które potrafiły przysłonić całe niebo, a czasem i nawet śnieżne szczyty gór.

Dzień 3 

Po tym jak już zainstalowaliśmy się w hotelu i w miarę ogarnęliśmy plan działania, ruszyliśmy w najdłuższą chyba wyprawę, na samo południe wyspy, gdzie miałam najwięcej rzeczy do odhaczenia na mojej liście. Na szczęście jednak wiele atrakcji znajduje się w całkiem niewielkiej odległości od siebie.

Pierwszy postój to miejsce, na które trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Keldur, bo tak się nazywa te kilka torfowych domków, to najstarsze zachowane budynki na Islandii. Aby trafić w to miejsce trzeba zboczyć z głównej drogi i przejechać kilka kilometrów żwirową wąską dróżką wgłąb wyspy. Znajduje się tam jakieś gospodarstwo, a zaraz obok kościół z XIX wieku, przykościelny cmentarz i wspomniane torfowe domki.



Następnie minęliśmy miasto Hella, a potem Eyjafjallajokull - wulkan, którego erupcja miała miejsce osiem lat temu. Kolejnym przystankiem był Skogafoss - jeden z bardziej rozpoznawalnych wodospadów. Właściwie na zdjęciach wydawał się większy, jednak na żywo niczego mu nie brakowało. Ogrom wody roztrzaskiwał się o kamienie, a krople dosięgały również ludzi stojących kilkanaście metrów dalej. Co ciekawe, w okolicach wodospadów jest zakaz używania dronów, pewnie ze względu na ryzyko zamoczenia. Wspięłam się po trzęsących się stopniach na samą górę, żeby spojrzeć na wodospad z drugiej strony - dopiero na górze uświadomiłam sobie jego ogrom, kiedy wszystko co zostawiłam za plecami było mikroskopijnych rozmiarów. Przyjemne miejsce.



Kolejnym przystankiem miał być wrak samolotu, jednak trzeba do niego maszerować z parkingu około 4 kilometrów w jedną stronę, a deszcz padał z taką intensywnością, że zdecydowaliśmy się jechać dalej. Zgodnie z prognozą pogody, w ciągu godziny ulewa powinna ustąpić.

Kierując się cały czas na południe znaleźliśmy się w Vik. Nadmorskie miasto, w którym sztorm bujał naszym samochodem. Widziałam cudowny malutki kościół postawiony (a jakże) na wzgórzu, który pięknie odcinał się na tle góry. Niestety nie mam żadnego zbyt dobrego zdjęcia - nad samym morzem pogoda była nie do zniesienia. Miałam przygotowane płaszcze foliowe, które jednak na nic się nie zdały. Być może sprawdziłyby się, gdyby chodziło tylko o deszcz. Tymczasem oprócz ulewy wiało z prędkością 40 km/h w porywach do 56 km/h. Wysiedliśmy z samochodu, pobiegliśmy na plażę, zrobiłam kilka zdjęć i uciekliśmy cali przemoczeni do auta. Rozpędzone i lodowate krople deszczu autentycznie bolały w kontakcie z ciałem. Z trudem można było ustać w miejscu przy takiej wichurze, więc po nie dłuższej niż piętnastominutowej wizycie z Vik postanowiliśmy ewakuować się z tego miasta.


Czarna plaża od strony Vik 

W drodze powrotnej, po tym jak minęliśmy górę skręciliśmy za znakiem na czarną plażę. To chyba było najbardziej pożądane przeze mnie miejsce, więc poszłabym tam bez względu na to, jak bardzo niesprzyjająca pogoda by tam była. Tymczasem z tej strony tej samej góry, nie dalej niż 10 minut jazdy od Vik nie dość że już tak nie wiało, to ustąpił deszcz i powoli wychodziło słońce. Rewelacja. Okazało się, że to co jest nazywane czarnym piachem, z piaskiem faktycznie zbyt wiele wspólnego nie ma - czarna plaża to wyłącznie kamienie. Niesamowite czarne głazy zanurzone w wodzie, jaskinia i skały w kształcie doskonałego sześcianu. Cudowna sceneria, znane mi wcześniej z teledysków i filmów, nareszcie stało się namacalnym i rzeczywistym miejscem na świecie.


Reynisfjara


 Bazaltowe kolumny Gardar



Kolejny przystanek był zaraz obok -  półwysep Dyrhólaey. W tym miejscu znajdują się dwa parkingi - jeden obok toalet bliżej morza, drugi na środku półwyspu. Co do toalet, to jedyny budynek jaki znaleźliśmy w okolicy, bardzo ładny z resztą i z pewnością skrupulatnie zaplanowany. Do początku XX wieku był to najdalej wysunięty punkt Islandii na południe, potem jednak wybuch wulkanu nadał początek niezwykłej i tajemniczej wyspie Surtsey, o której nie będę się rozpisywać, ale zachęcam do poznania jest historii. Same toalety wyposażone są z terminal płatniczy, co jest o wiele bardziej przemyślane niż np. dworzec w Poznaniu, gdzie trzeba mieć monetę dwuzłotową bez żadnego ale. Po zapłaceniu dostajemy bilecik z kodem QR, który należy zeskanować na bramce. Wszystko odbywa się bez konieczności zatrudniania do tego ludzi. Zostawmy to jednak, bo cel przyjazdu na ten półwysep był zupełnie inny. Otóż tutaj mają znajdować się gniazda maskonurów. Jednak okazało się, że na drugi parking wjazd mają tylko samochody terenowe, a więc musielibyśmy przejść jeszcze kawałek półwyspu, potem wspiąć się na szczyt i tam ewentualnie szukać gniazd, więc przewiana i przemoczona odpuściłam, jako że moje wyczekiwane ptaki mają w zwyczaju polować w dzień i możliwe, że na półwysep wróciłyby dopiero późnym wieczorem.



Skoro więc pogoda się poprawiła, zrobiliśmy drugie podejście do wraku samolotu. Od szalonej wichury i ulewy nie minęła godzina, kiedy wiatr ustał, a na rozchmurzonym niebie pojawiło się słońce - niesamowita zmiana. Sprawnym marszem dotarliśmy na miejsce w 45 minut - a na kolejnej czarnej plaży, zwanej Solheimsandur spoczywał biały wrak samolotu DC-3. Rozbił się na wybrzeżu w latach 70, 21 listopada (dzień moich urodzin, więc zapamiętałam), jednak wszyscy przeżyli. Z tego co doczytałam, sam model samolotu był felerny - w ciągu miesiąca rozbiło się chyba 6 maszyn z tej serii w różnych miejscach na świecie. Znowu ciekawy widok - osamotniona rozbita maszyna spoczywająca na czarnym piachu. Samolot po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Solstafir - Fjara, utrzymanym w pięknej surowej scenerii. Wtedy jeszcze nawet nie marzyłam by znaleźć się w tym samym miejscu. Kiedy wracaliśmy do samochodu było już dosyć późno, jednak przez kolejne 45 minut wędrówki słońce wydawało się ani drgnąć w dół na horyzoncie. To był dobry dzień, pełen spełnionych marzeń i niezapomnianych, fantastycznych scenerii.





Dzień 4 

Po intensywnej środzie, uznałam że zrobimy sobie nieco lżejszy dzień, nie będziemy wyjeżdżać już tak daleko i pozwiedzamy miejsca bliżej stolicy. O ile to ostatnie jest prawdą - zbyt daleko być może nie było, to wcale ten dzień nie okazał się być mniej intensywnym. Tym razem odbiliśmy wgłąb wyspy i naszym pierwszym postojem był Thingvellir - park narodowy. Miejsce szczególnie ważne w świadomości narodowej Islandczyków, tutaj bowiem w 930 roku ustanowiono pierwszy parlament, a przez kolejny tysiąc lat właśnie tutaj odbywały się wszystkie kluczowe dla państwa wydarzenia. Sam park od 2004 roku figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Jednak to z czym ja kojarzyłam Thingvellir to fakt, że znajduje się na zbiegu dwóch płytach tektonicznych - eurazjatyckiej i północnoamerykańskiej, co oczywiście nie jest w żaden sposób zauważalne. Jako że najlepsze rzeczy w życiu są za darmo, wstęp jest bezpłatny, musieliśmy jedynie zapłacić za parking.
Na miejscu zastaliśmy mnóstwo skał, góry, doliny i strumień, kilka ścieżek i tras w góry, piękny wodospad, stary kościół i jeszcze starszy cmentarz, spacerujące gęsi i śpiewające ptaki.






Spacer po parku zajął nam około półtorej godziny, po czym pojechaliśmy do doliny Haukadalur, gdzie znajdują się gejzery. Co ciekawe, każdy z tamtejszych gejzerów ma imię i jak można się domyślić, najbardziej znany z nich to właśnie Geysir i to właśnie jemu źródła geotermalne zawdzięczają swoją nazwę. Obecnie jednak największym zainteresowaniem cieszy się Strokkur, z uwagi na fakt, że jest gejzerem aktywnym i co jakieś 5-10 minut można zaobserwować jak wyrzuca wodę.




Samo spacerowanie między gejzerami jest bardzo ciekawe - ze źródeł unosi się ciepła para, co jest chyba jedyną szansą na ciepły powiew na Islandii. W powietrzu unosi się zapach metanu. Temperatura wody może dochodzić nawet do 100 stopni, dlatego nie należy za bardzo się zbliżać ani wkładać rąk do wody. Przed wejściem na teren gejzerów znajduje się tablica informacyjna, oznajmiająca, że wstęp jest na własne ryzyko i najbliższy szpital znajduje się 62 kilometry stąd. Ku przestrodze.
Podoba mi się też, że Islandia próbuje być idiotoodporna (idiotproof brzmi jednak lepiej). W takich miejscach nie zauważyłam kamer, nie ma też ochroniarzy, za to są tablice informacyjne, jeśli zajdzie taka konieczność - dosadne. Na wyspie w wielu miejscach trzeba być zdanym na siebie, więc i też być świadomym i odpowiedzialnym za swoje czyny. Tutaj nie pojawi się ekipa sprzątająca, ani nawet strażnik obiektu - to w jakim stanie zostawisz to miejsce, może pozostać takim na bardzo, bardzo długo.


W razie czego uwzględniono kilka walut, gdyby ciągle ktoś nie domyślił się, żeby nie wrzucać monet do strumienia. 


Mój faworyt. W wolnym, tłumaczeniu "natury nie obchodzą twoje pieniądze. Jeśli wrzucasz je do wrzącej wody, zanieczyszczasz i zaśmiecasz okolicę. Jeśli chcesz komuś pomóc poprzez danie im pieniędzy, zrób to." Chętnie zobaczyłabym podobne znaki i u nas. Ludzie wrzucają monety do fontann, licząc na spełnienie marzeń, gwiazdkę z nieba i nie wiadomo co jeszcze, co tylko je zapycha. O ile fontanny są czyszczone a monety wyławiane, o tyle doprowadzenie do ładu naturalnych zbiorników wodnych nie jest już takie łatwe.  

Kolejny przystanek to wodospad Gullfoss. Jego położenie jest całkiem przyjemne - nie trzeba daleko maszerować, parking znajduje się przy samym kanionie. Same wodospady są hipnotyzujące - ogrom szumiącej wody z zawrotną prędkością uderza o dno rzeki i tak bez końca. Dobry widok na wodospad jest już właściwie na samym parkingu, można jednak podejść bliżej wąską ścieżką w dół, jednak tam już dosięga woda. Jest też druga ścieżka, prowadząca schodami do góry, gdzie można obejrzeć rzekę schodzącą w dół w spienioną cieśninę. Gullfoss jest jeszcze szerszy niż Skogafoss, jednak tutaj nie można podejść aż tak blisko wody, ze względu na kanion.





I właściwie mieliśmy już wracać do hotelu, kiedy gdzieś po drodze pojawił się charakterystyczny symbol oznaczający zabytek, więc skręciliśmy w tajemnicze miejsce, którym okazał się być Kerið. Miejsce, które znałam ze zdjęć, jednak z jakiegoś powodu przeoczyłam je podczas planowania trasy na ten dzień. Kerið to jeden z elementów tzw. Golden Circle, czyli najpopularniejszego szlaku turystycznego na Islandii, w skład którego wchodzą wszystkie miejsca wspomniane powyżej. Kerið - z islandzkiego zagłębie -  to jezioro powstałe wewnątrz krateru wulkanu. Wygląda całkiem nietuzinkowo, bowiem sama woda jest turkusowa, a gleba dookoła ma kolor ceglasty. Niecodzienne połączenie. Kerið był też chyba jedynym z płatnych obiektów jakie odwiedziliśmy, wstęp kosztuje 400 koron islandzkich od osoby, czyli niecałe 14 zł.


Tym oto sposobem zafundowaliśmy sobie kolejny dzień pełen wrażeń.

Dzień 5

Tym razem wybraliśmy się na północ, a naszym celem był półwysep Snæfellsnes. Muszę przyznać, że droga była najmniej ciekawa. O ile na południu pojawiały się pojedyncze domy u podnóża gór, jakieś farmy, hodowle koni, stacje benzynowe, szklarnie czy cokolwiek innego, tak teraz odkąd minęliśmy miasto Borgarness droga była pusta, pola puste, a znaki cywilizacji ograniczały się do obecności asfaltu. Było oczywiście ładnie, ale dosyć niepokojąco.

Po około dwóch i pół godzinie drogi nawigacja oznajmiła, że dotarliśmy do celu. Pusta droga, z jednej strony góry, w drugiej morze, celu ani śladu. Zdarza się. Pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej, gdzie już był umieszczony drogowskaz oznajmiający, że należy skręcić w lewo.
I wtedy pojawił się on, cały na czarno. Buðir, a właściwie Buðakirkja. Po czarnej plaży, kolejnym chyba najbardziej pożądanym przeze mnie miejscem do odwiedzenia był czarny kościół. Już sam koncept kościoła skąpanego w czerni brzmi nietuzinkowo. Natomiast jeśli postawić mały, drewniany, pomalowany na czarno kościółek pomiędzy ośnieżonymi górami, polem zastygłej lawy, a wzburzonym morzem, które na linii horyzontu niknie we mgle, otrzymacie coś absolutnie niezwykłego. Z reguły lubię kościoły tak po prostu. Jednak te protestanckie wydają mi się nieco egzotyczne i intrygujące, przez to jak się różnią od katolickich. Natomiast umieszczone w surowej skandynawskiej scenerii jeszcze bardziej przyciągają moją uwagę.


Buðakirkja został wybudowany w 1709 roku, jednak jak można się domyślić - nie przetrwałby w takiej formie do dzisiaj. Zniszczały kościół został odbudowany w  1848, a następnie przeniesiony z drugiego końca cmentarza na obecne miejsce w 1984 i ponownie wyświęcony trzy lata później. 



Po obejrzeniu czarnego kościoła, pobliskiego cmentarza oraz nadbrzeża uformowanego z lawy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Początkowo planowałam odwiedzić jeszcze Hellnar i Olafsvik i tym sposobem objechać cały półwysep, jednak oznaczało to kolejne kilka godzin w trasie i postanowiłam zrezygnować z dwóch niewielkich miejscowości i zatoczyć koło wcześniej. Droga prowadziła przez góry. Tym razem jednak jechaliśmy pośród ośnieżonych szczytów, temperatura na zewnątrz wynosiła 4 stopnie, było dosyć stromo i kręto i wtedy... skończył się asfalt, a po chwili wyłonił się znak oznajmiający, że kąt nachylenia wynosi 10 stopni. A, co to jest dziesięć stopni, zdawałoby się, że niewiele. Dopiero kiedy dojeżdża się do krawędzi trasy i droga prowadzi całkiem pionowo w dół, okazuje się, że to wcale nie jest mało. Po kilkunastu minutach przeprawy oglądaliśmy morze z drugiej strony półwyspu. Tym razem padało, ale nie miało to żadnego znaczenia, kiedy zza zakrętu wyłoniła się przedziwna góra i kolejny wodospad.

Góra Kirkjufell (463 m) i wodospad Kirkjufellfoss znajdują się w miejscowości Grundarfjörður w północnej części półwyspu Snæfellsnes. W wolnym tłumaczeniu Kirkjufell to "góra kościół", jednak nie zauważyłam szczególnego podobieństwa. Zatrzymaliśmy się tu na krótki spacer do wodospadu, w pobliskim mieście wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w drogę powrotną. A propos kawy, każda którą piliśmy była dosyć mocno palona. Oprócz tego islandzkie mleko nie jest odtłuszczane i ma około 4% tłuszczu, więc kawa smakowała nieco inaczej niż ta, którą pijamy na co dzień.




Stamtąd zabraliśmy się stosunkowo wcześnie, więc wczesnym wieczorem byliśmy już w Reykjaviku.
Zwiedzanie stolicy zaplanowałam na sobotę przed wylotem, jednak poszliśmy wybadać okolicę, skoro i tak bardzo długo jest jasno. Słońce zachodziło dopiero około 23.

Tego dnia udaliśmy się do portu, gdzie znajdował się pomnik Eve Online (Eve Online Monument). Eve Online to gra science-fiction, która została stworzona przez islandzkie studio CCP mieszczące się w Reykjaviku. Pomnik jest niezwykły z dwóch powodów - po pierwsze, jest to namacalny element świata wirtualnego. Fizyczny obiekt, który stoi w realnym mieście i reprezentuje wirtualny świat kosmicznej gry. Po drugie - na pomniku zostały wyryte nazwy wszystkich użytkowników, którzy byli zalogowani do marca 2014. To znaczy, że jeśli ktoś z Was grał w Eve Online przez tą datą, może przyjechać w to miejsce i odnaleźć nazwę swojego użytkownika wyrytą na kamieniu. Czy jeszcze jacyś inni twórcy dokonali czegoś podobnego?



Malafides21, czyli login Huberta został odnaleziony! :)

Podczas dalszego spaceru trafiliśmy na kościół katolicki, w którym odbywają się msze w różnych językach, w tym również po polsku w każdą niedzielę o 8.30 i 13. Jest to właściwie neogotycka bazylika katedralna, zwana też Kościołem Landakot znajdująca się w zachodniej dzielnicy Reykjaviku (dzielnica Landakot). Bazylika, niestety jak każdy napotkany na naszej drodze kościół oprócz Hallgrimskirkja, była zamknięta. Pozostało więc rzucić okiem na sąsiedztwo świątyni i ruszyć w drogę powrotną do hotelu.


Landakotskirkja

Dzień 6

Ostatni dzień postanowiliśmy spędzić w Reykjaviku, jako że nie mieliśmy już całego dnia, a oprócz tego nie chcieliśmy się za bardzo oddalać od stolicy w dniu lotu, żeby się nie spóźnić w razie czego na samolot. Na szczęście Reykjavik nie jest szczególnie duży, więc pół dnia wystarczyło, żeby zwiedzić główne punkty miasta. O ile do tej pory zjechaliśmy tę raczej wyludnioną i niezabudowaną część kraju, o tyle stolica zdecydowanie bardziej tętniła życiem i miała swój odrębny charakter. Reykjavik okazał się być niesamowicie hipsterskim miastem. Roiło się tutaj od barów z orientalnym jedzeniem, pubów prześcigających się chwytliwymi sloganami, kreatywnych i przedziwnych muzeów, np. muzeum zorzy czy muzeum punka, sklepów z wymyślnymi gadżetami oraz niesamowitych murali. Centrum jest głośne, krzykliwe, kolorowe i przyciągające uwagę, także mogłabym osobny wpis poświęcić samemu Reykjavikowi.

Po wyjściu z hotelu udaliśmy się nad morze, akurat tej soboty Reykjavik był niespotykanie ciepły i słoneczny.


Po drodze spotkaliśmy rzeźbę znaną jako Sólfar lub w języku angielskim Sun Voyager. Została ona postawiona w dwusetną rocznicę istnienia miasta i ma symbolizować wolność, postęp, nadzieję i obietnicę odkrycia nieznanych ziem.


Zaraz potem udaliśmy się do Harpy, czyli opery inspirowanej - a jakże - islandzkim krajobrazem. 





Zaraz potem powędrowaliśmy na pchli targ, który odbywa się w każdy weekend. Spotkać tu można masę rozmaitości - używane ubrania, książki, płyty, ozdoby, słodycze, lokalne przysmaki czy ryby. Ze wszystkich dostępnych rzeczy moją uwagę przykuł surowy rekin. Była tam degustacja, więc nie musiałam kupować całego pudełka - i całe szczęście, bowiem mięso surowego, posolonego rekina jest czymś absolutnie przedziwnym, co trudno opisać słowami. Sama struktura mięsa już była inna, smak na początku był niewyczuwalny, dopiero po chwili uderzył jak wasabi, trochę jakby miętowy, ale zdecydowanie intensywny, od czego ciężko się było uwolnić. Przedziwne doświadczenie, przy którym jedzenie ośmiornicy to pikuś ;)


Degustacja surowego mięsa rekina 

Po drodze minęliśmy kilka ciekawych murali, od których aż się roiło na ścianach przypadkowych budynków.






Następnie udaliśmy się do chyba najbardziej znanego budynku w mieście, czyli katedry znanej jako Hallgrimskirkja. Był to jedyny kościół otwarty do zwiedzania, jednak po wejściu okazało się, że do zwiedzania jest niewiele. Ciągle zapominam, że protestanckie kościoły są proste, skromne i nie znajdę w nich przepychu znanego z naszych katedr. Wewnątrz był tylko jeden witraż, bardzo ładne organy, ołtarz, ławki i puste ściany. Nie wiem czego się spodziewałam, ale właściwie jego wnętrze pasowało do surowego krajobrazu Islandii. 





Kiedy wyszliśmy, zaczęło padać. Kupiłam ostatnie pamiątki i przechadzając się po niespotykanie żywym centrum miasta, udaliśmy się do samochodu, dojechaliśmy do wypożyczalni w Keflaviku, bez problemu zdaliśmy auto i zostaliśmy odwiezieni na lotnisko, które samo w sobie już było ciekawie urządzone. 


The Jet Nest



Lotnisko jest całkiem spore i zanim się obejrzeliśmy nadszedł czas naszego odlotu. Po niespełna czterech godzinach wylądowaliśmy w Gdańsku. I tak oto dobiegła końca nasza niezwykła wyprawa do krainy lodu i ognia.


O wszystkich i niektórych innych rzeczach

Trasa


Jeśli zastanawiacie się, czy Islandia jest duża - odpowiedź brzmi "tak". Jej powierzchnia wynosi 103 125 km² (1/3 powierzchni Polski). Odległość pomiędzy poszczególnymi miejscowościami niekiedy bywała naprawdę spora, dlatego też miejsca, które naniosłam na mapę nie wyglądają zbyt imponująco w stosunku do całej wyspy. Tymczasem zrobiliśmy jakieś 1300 kilometrów w ciągu 5 dni :)



Pogoda

Jak w naszym rodzinnym Kołobrzegu, tylko bardziej. Kto wychował się nad morzem, tego pogoda na Islandii nie powinna szokować. Podczas naszego wyjazdu temperatura utrzymywała się około 7 stopni Celsjusza, w górach spadała do 4. O ile w mieście wśród zabudowań było po prostu rześko, o tyle w okolicach wybrzeża było jeszcze chłodniej i zdecydowanie bardziej wietrznie. Jeśli chodzi o mnie, zabranie takich elementów garderoby jak czapka jest absolutną koniecznością. Kiedy pakowałam się na wyjazd w słonecznym Szczecinie i w temperaturze powyżej dwudziestu stopni, wyciąganie zimowej czapki wydawało mi się czymś totalnie abstrakcyjnym. Jednak od momentu kiedy otworzyły się drzwi samolotu w Keflaviku i zalała nas fala lodowatego wietrzyska, nie pożałowałam ani razu zabrania odpowiednio grubych ubrań.
Co do pogody, jest ona niezwykle zmienna. W momencie kiedy deszcz stawał na drodze naszym wędrówkom, po prostu przeczekiwaliśmy ten czas w samochodzie i czekaliśmy aż minie. Sprawdziło się w 100% przypadków. Kiedy leje trzeba się zaszyć w jakimś zadaszonym miejscu, dać sobie chwilę i zaraz potem ruszyć w mniej lub bardziej rozpogodzone miejsce docelowe.
Przy sprawdzaniu prognozy pogody zaczęliśmy zwracać uwagę na dwa dodatkowe parametry, którymi nigdy wcześniej się nie przejmowałam, a mianowicie - kierunek i prędkość wiatru. Dla porównania, dzisiaj u nas w mieście miało wiać z prędkością 7km/h i wiatr był przyjemny, ledwie odczuwalny. Kiedy dojechaliśmy do Vik, wiało z prędkością 40 km/h, w porywach do 56 km/h. Tamtejszy wiatr był niszczycielski - kołysał naszym samochodem, a kiedy zdecydowaliśmy się wysiąść, wiatr w połączeniu z deszczem i w kontakcie ze skórą sprawiał okropny ból. Na nic zdały się płaszcze przeciwdeszczowe i tego typu zabezpieczenia - po prostu w pewnym momencie trzeba dać za wygraną w kontakcie z naturą.






Przystanek Alaska

Pomimo całej swojej niezwykłej przedziwności i odmienności, Islandia wydała mi się całkiem znajomo amerykańska, o ile tak może powiedzieć osoba, która całe życie oglądała Stany przez ekran telewizora. Po pierwsze, Islandia i USA się lubią. W wielu miejscach powiewają amerykańskie flagi, otwierają się amerykańskie lokale, a po ulicach jeżdżą - a jakże - amerykańskie samochody. Skoro i tak już trzeba skądś sprowadzać auta, to równie dobrze mogą to być Stany, co Europa. Właściwie sama wyspa jest położona tak daleko na zachód, że do Stanów już jest względnie blisko (jeżeli  przyjmiemy, że z Islandii gdziekolwiek może być blisko). Jest też wiele lotów za ocean i stąd też napływa ogrom turystów. "Trendy" motoryzacyjne też są zgoła odmienne od naszych  - tutaj nie obniża się zawieszenia w samochodzie, wręcz przeciwnie - szacunek budzi ten, kto siedzi wyżej. Zapewne wynika to jednak z niesprzyjających warunków drogowych. W każdym razie ogólny wygląd miasteczek przypominał kadry z filmów kręconych na Alasce lub w Kanadzie - to po prostu trzeba zobaczyć.





Wgniecione zderzaki

Jak już o samochodach mowa - notorycznie mijaliśmy auta poobijane, pouszkadzane blachy, wgniecione zderzaki. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy może być fakt, że wiele osób, zwłaszcza tych przyjezdnych, nie jest przystosowanych do islandzkich warunków drogowych. Zdarzały się górskie drogi bez asfaltu, bardzo strome zbocza, osypujące się kamienie, słaba widoczność, niezwykle ostre zakręty. Myślę, że takie warunki są wyzwaniem dla niejednego kierowcy, stąd też nie trudno o wypadek. Z drugiej zaś strony, jeśli już do stłuczki dojdzie, samochody po prostu nie są naprawiane. O ile - umówmy się - na Islandii jest po prostu bardzo drogo, o tyle ceny napraw (nawet jak na tamtejsze warunki), są absolutnie kosmiczne i wydają się oderwane od rzeczywistości. Na przykład za  naciąg paska rozrządu można zapłacić 35 tys. isk, czyli około 1200 zł. U nas myślę, że ta usługa mogłaby się zmieścić w 100 zł.

Fauna i flora, czyli brak zwierząt i drzew

Po powrocie z pierwszego spaceru uznaliśmy, że jest ładnie, surowo, ale też... dziwnie. To słowo chyba najczęściej towarzyszyło nam podczas wyjazdu - Islandia jest piękna, jednak w zupełnie odmienny i niepojęty sposób. Dziwne są puste i nieurodzajne pola, dziwny jest brak drzew, dziwny brak zwierząt. Hoduje się krowy i konie, kozy i owce, widziałam chyba ze 3 psy i tyle samo kotów podczas tego pobytu i nie wliczając ptaków to chyba wszystko. Pod tym względem było bezpiecznie na drodze bez obawy, że z lasu wybiegnie sarna albo dzik. Nie ma lasów, nie ma i saren. Co do samych lasów, jeśli wierzyć podaniom z IX wieku, jedną czwartą Islandii pokrywały lasy. Od tamtej pory jednak sam klimat jak i rozwój cywilizacji przyczyniły się do gwałtownego spadku tej liczby. Nic dziwnego - kto mógł, ten budował łodzie żeby ewakuować się do cywilizacji ;) Doczytałam też, że z naturalnie występujące tam ssaki są dwa - lis polarny i niedźwiedź polarny, z czego ten drugi trafia tam akurat dlatego, że potrafi dopłynąć do wyspy na krze. Także tego. Chociaż ptaków jest sporo.


Pola kamieni w drodze powrotnej z wraku samolotu w pobliżu Solheimsandur


Język elfów czy ludzi?

Zazwyczaj kiedy wyjeżdżam gdzieś za granicę mimowolnie podłapuję chociaż parę słów w języku danego kraju. Ubolewam nad tym, że moja znajomość islandzkiego ani drgnęła, a przyczyn może być kilka. Po pierwsze, wszyscy znają angielski. Islandczycy bez mrugnięcia okiem przechodzą na angielski w dowolnej sytuacji i posługują się nim całkowicie swobodnie. Napisy, znaki, informacje po angielsku pojawiały się chyba nawet częściej niż po islandzku. Właściwie to ogromy plus, że kraj jest całkowicie przystosowany do funkcjonowania w języku angielskim, jednak brak bariery językowej nie mobilizował do nauki. Po drugie, jest wielu Polaków, w tym chyba cała załoga naszego hotelu. Kiedy czegoś potrzebowałam najczęściej wystarczyło po prostu zagadać po polsku. Po trzecie, jakby się nad tym zastanowić to raczej rzadko mieliśmy okazję do porozmawiania z ludźmi w ogóle. Robiliśmy dziennie dziesiątki kilometrów po pustkowiach, zwiedzaliśmy wyludnione miejsca i zwyczajnie nie było zbyt wielu okazji do obcowania z ludźmi. 

Nie mniej jednak nie zniechęciło to dwóch szalonych filologów do rozważań o co właściwie z tym islandzkim chodzi. Zaobserwowaliśmy kilka powtarzających się formantów, np. każdy wodospad ma w nazwie -foss, co samo już oznacza wodospad, a każdy lodowiec -jokull, co również oznacza lodowiec, plaża -fjara, -vik to zatoka, co tłumaczyłoby obecność tego formantu w wielu nadmorskich miastach, a nazwa każdego kościoła kończyła się na -kirkja.

Znowu islandzki wygląda dla nas egzotycznie ze względu na dwa dodatkowe znaki - þ oraz ð. Pierwszy można również zapisywać jako 'th' i czyta się go tak samo jak bezdźwięczne th w angielskim. Drugi znak pisany wielką literą wygląda jak nasze D - Ð i w podobny, dźwięczny sposób go czytamy. Rozpracowanie tych dwóch rzeczy nieco ułatwiło nam czytanie nazw miejsc, jednak podejrzewam, że cała fonetyka jest o wiele bardziej skomplikowana. Natomiast jeśli ktoś z Was widział lub zna w jakimś stopniu duński czy norweski, myślę że nie będzie zszokowany konstrukcją islandzkiego. To co kiedyś uważałam za język piekła zaraz po niemieckim, okazuje się być nieco bardziej ludzki.

FAQ, czyli najczęściej zadawane pytania

Czy zabierać ze sobą gotówkę?
Islandia jest gotowa na bycie krajem bezgotówkowym. To był mój pierwszy wyjazd, gdzie nie miałam ze sobą gotówki (raczej w Polsce może być trudno dostać w kantorach korony islandzkie), jednak nie było ani jednej sytuacji, w której mogłaby być ona niezbędna. Niezależnie o jakim miejscu pomyślicie, Islandczycy prawdopodobnie już wpadli na to, aby zamontować tam terminal. Mi z zupełności wystarczyła debetowa karta Visa, która przewalutowuje tylko raz - bezpośrednio ze złotówek na korony. Kurs mojego banku był na tyle w porządku, że nie potrzebowałam dodatkowego konta walutowego.

Czy warto zabierać ze sobą jedzenie?
I tak i nie. My mieliśmy ze sobą kilka batonów zbożowych i zupek chińskich i to właściwie wystarczyło. Jechaliśmy też tylko z bagażem podręcznym, więc ilość rzeczy była ograniczona. Jednak zupki chińskie można i tam kupić w podobnych cenach, wszystko inne jest sporo droższe, jednak nie mieliśmy możliwości zabrania innych produktów. Zazwyczaj kupowaliśmy sobie coś na śniadanie, które jedliśmy w hotelu, gdzieś na trasie jedliśmy skyr, pieczywo itd. a po powrocie wieczorem przygotowywaliśmy sobie na ciepło kolację. Jednak ceny jedzenia w samych supermarketach jak i w lokalach są często trzy, cztery raz wyższe niż u nas. Za talerz zupy w barze można zapłacić około 40 zł, kupując pizzę na kawałki, za jeden kawałek wyjdzie około 35 zł.


Znaleźliśmy też polski akcent w postaci chrzanu, Maggi czy kiełbasy


Wygląda na to, że Islandia również i na nas się przygotowała - 
samoobsługowe kasy mają do wyboru menu w języku polskim


Czy niebo jest tam bardziej rozgwieżdżone?
Chciałabym móc odpowiedzieć na to pytanie, jednak po całym dniu kiedy kładliśmy się spać około godziny 23, ciągle było dosyć jasno. Dopiero po powrocie uświadomiłam sobie, że nie miałam okazji zobaczyć nieba z Islandii nocą.

Ile to wszystko kosztowało?
W przybliżeniu wydaliśmy około 2800 na osobę. Do kosztów przedstawionych na początku należałoby doliczyć około 800 zł (niecałe 400 zł/os) za ubezpieczenie samochodu oraz 2 x 300 zł na paliwo (przejechaliśmy 1300 km, w przeliczeniu litr oleju napędowego wynosił około 8 zł), zakupy w supermarkecie, które codziennie wynosiły nas kilkadziesiąt złotych, pamiątki, przejazdy płatnym tunelem, za wstęp prawie nigdzie nie płaciliśmy, ale też nie odwiedzaliśmy muzeów ani nie stołowaliśmy się w lokalach. W każdym razie jadąc we dwie osoby na jakieś 5-6 dni, 3 tys. zł na osobę powinny wystarczyć.

Podsumowanie

Dzisiaj, w kilka tygodni po powrocie wspominam ten wyjazd z niewysłowioną radością. Myślę, że za podobną sumę można by spędzić urlop we Włoszech czy innym europejskim kraju i pewnie też wrócić zadowolonym, jednak doświadczenie zobaczenia Islandii na własne oczy jest czymś zgoła odmiennym. Bezpośredni kontakt z żywiołem, matką naturą i prastarymi bóstwami nordyckimi, o których pamięć wydaje się być wciąż żywa, czyni to doświadczenie niezwykłym, ale i niebezpiecznym - budzi głód kolejnych wypraw, o których być może będzie dane Wam czytać, a mnie pisać w mniej lub bardziej odległej przyszłości.


***


Jeśli dotrwaliście do końca i jakimś sposobem macie ochotę na więcej zdjęć z Islandii, zapraszam na Flickr, gdzie się powolutku rozkręcam :)





xoxo