Saturday 17 February 2018

Studia

Kiedy cztery lata temu publikowałam pierwsze wpisy, chciałam stworzyć swego rodzaju kolekcję wspomnień, dokumentację pewnych wydarzeń i muszę przyznać że nawet mi się to udało. Jeśli by przyjąć że taki jest cel tego bloga, również następujący wpis nie powinien zbytnio odbiegać od pozostałych. A jednak, jeszcze cztery lata temu nie przeszło mi przez myśl istnienie takiego dnia jak dzisiaj. 

Koniec studiów.

Przez ostatnie pięć lat, chociaż w różnym stopniu, ale większość spraw była powiązana z uczelnią, moim statusem studenta, nauką, zbieraniem wpisów w indeksie, spędzaniu określonych godzin w ławce i tak dalej.

Dziś, kiedy mam już ten etap za sobą, a mój podpis wydłużył się o litery "mgr", nadszedł czas podsumowań, bilansu ostatnich pięciu lat oraz refleksji nad tym czego nauczyłam, co zyskałam i jakim stałam się człowiekiem, wybierając taką a nie inną drogę.

Zapraszam.

Nowe lokum

W moim przypadku studiowanie było równoznaczne z wyprowadzką z rodzinnego miasta, a co za tym idzie - pierwszą lekcją dorosłości, którą powinien odbyć każdy jedynak rozpuszczony tak jak ja. Może z byciem rozpuszczonym przesadzam, ale zaradność to na pewno jedna z rzeczy jakim niejednokrotnie brakuje młodym ludziom mieszkającym z rodzicami. Właściwie nigdy nie brałam pod uwagę akademika, chyba głównie ze względu na niekończące się imprezy, hałas i przypadkowych ludzi, z którymi przyjdzie mi dzielić pokój. Przez pierwsze półtora roku wynajmowałam mieszkanie z dwiema współlokatorkami. Dzięki temu dowiedziałam się wielu rzeczy nie tylko o innych ludziach, ale i o sobie. O tym, które z moich cech są męczące dla innych, a jakie sobie cenią. Jakie są granice mojej wytrzymałości na różne sytuacje, kiedy powinnam powiedzieć nie, a kiedy przyznać się do winy. Mieszkanie z innymi to duża lekcja pokory, ale też doskonała sytuacja, by we własnej głowie posegregować rzeczy na istotne i opcjonalne i trzymać się tylko tych, które są naprawdę ważne. Dzielenie z kimś mieszkania to sztuka kompromisu, samodyscypliny i wzajemnego szacunku. Bez tego nawet najlepszy grafik wynoszenia śmieci nic nie zdziała ;) Oprócz tych wszystkich mądrych słów wymienionych powyżej, wspólne mieszkanie to czas frajdy, szalonych pomysłów, wygłupów, wspólnego spędzania czasu, poznawania miasta i tak dalej. Dobrze wspominam ten czas, kiedy mogłam o każdej porze zapukać do pokoju obok i przesiedzieć tam kolejną godzinę rozmawiając o wszystkim i o niczym, w międzyczasie snuć plany o podboju ludzkości,  jak i bardziej przyziemne wizje czwartkowego obiadu. Ciągłe przebywanie z ludźmi i dzielenie z nimi półki w kuchni czy w łazience bywa czasem irytujące, ale w gruncie rzeczy uczy otwartości i zmusza do ogarnięcia się. Często trzeba schować swoją dumę do kieszeni i wyciągnąć rękę do człowieka za ścianą, bo na dobre i na złe dzielicie jedno mieszkanie.
Kolejne pół roku spędziłam w Norwegii, o którym już tu wcześniej pisałam. Po powrocie zamieszkałam sama, co w sumie było bardzo wygodne i okazało się, że i do odosobnienia można przywyknąć. W każdym razie wyprowadzka z domowych pieleszy powoduje nieodwracalne zmiany. I całe szczęście!

Współstudiujący

Podczas gdy moje współlokatorki spędzały całe dnie na akademii i w ciągu pierwszego miesiąca już były zaprzyjaźnione z większością ludzi z grupy, ja właśnie zaczynałam pierwsze zajęcia. Co prawda nie wiedziałam czego się spodziewać, ale przypuszczałam, że poznam sporo fajnych ludzi, pewnie stworzymy jakąś paczkę, z którą będziemy się wzajemnie reanimować na suto zakrapianych studenckich imprezach. Nic bardziej mylnego. Po pierwszych dniach zajęć zauważyłam pewną prawidłowość - ludzie przychodzą, spędzają w salach lekcyjnych obowiązkową liczbę godzin, po czym wychodzą. To wszystko. Relacji pozalekcyjnych praktycznie nie było, tak jakby te dziesiątki młodych ludzi były zaprogramowane na przychodzenie na zajęcia, ale nic poza tym. Byłam zdziwiona, bo inni podobnie jak ja nie znali tutaj nikogo, ale sprawiali wrażenie jakby nie zależało im na budowaniu żadnych relacji i znajomości. Zrobić swoje i pójść do domu. Z czasem powstawały jakieś grupki, ale jako rok zgrani nie byliśmy chyba nigdy. Pod koniec pierwszego roku udało nam się wyjść na piwo w parę osób po skończonej sesji. Następne takie wyjście miało miejsce na 4. roku. Jakoś się nie przyjęło. W sumie trochę patrzyłam z zazdrością na inne uczelnie i kierunki, na których takie integracje miały miejsce, ale widocznie taka była nasza specyfika, co było nie do przeskoczenia. O ile udało nam się zorganizować fajne wyjście po obronach z ludźmi z mojego seminarium, to planowane wyjście na piwo z ludźmi z roku nie doszło do skutku. Oczywiście spotkałam garstkę perełek, z którymi nadal mam kontakt i jestem wdzięczna losowi, że pojawili się na mojej drodze. Z resztą osób natomiast jakikolwiek kontakt umarł śmiercią naturalną. Zdarza się.

Uczelnia

Wydział jaki jest każdy widzi. Zajęcia odbywały się w budynku, który kiedyś służył jako jednostka wojskowa. Tak było przez pierwsze półtora roku. Pamiętam jakieś pojedyncze migawki z tamtego czasu. Kolejka do ksera w piwnicy. Szatnia i okrągłe numerki. Pamiętam swoje pierwsze zajęcia, to była gramatyka praktyczna. Nikogo nie znałam, siedziałam w ławce i byłam przerażona, że nic nie umiem i jak mało rozumiem. Powiedziałam o tym koleżance z ławki, która była przestraszona tak samo jak ja. Przesiedziałyśmy razem kolejne pięć lat. Miałam blisko do domu, na okienka zachodziłam na herbatę. Potem Norwegia, przeprowadzka, a razem ze mną przeprowadził się i wydział na czas remontu. Znowu miałam blisko, ale budynek był jeszcze mniej ciekawy, małe zimne sale, wąskie ciemne korytarze. Tak minął rok trzeci i czwarty oraz połowa piątego.  Na ostatnie pół roku studiów dane nam było wrócić na stary-nowy wydział, który został odremontowany. Budynek faktycznie ładny, nowe ławki, sale pachnące świeżością, jasne korytarze, wszystko zadbane, nowe, czyste.

Wykładowcy

W ciągu pięciu lat nauki przez moje sale lekcyjne przewinęło się wielu wykładowców. Lepsi, gorsi, ciekawsi, nudniejsi. Byli tacy, którzy sprawiali wrażenie, że są tu za karę, sztucznie przedłużali zajęcia na które nie mieli pomysłu i zadawali absurdalne zadania, żeby tylko czymś zająć studentów. Jak dla mnie ludzie, którzy minęli się z powołaniem i nie mają pomysłu na siebie. Byli też tacy, którzy bardziej obowiązkowo podchodzili do swojej pracy. Robili co należy, faktycznie przygotowywali się do prowadzonych przez siebie zajęć i całość przebiegała bezboleśnie. Jest i trzecia grupa, moja ulubiona. Grupa, a może i grupka ludzi, którzy jakimś cudem ostali się nienaruszeni w tym chorym uczelnianym systemie. Ludzie, którzy jeszcze się nie wypalili zawodowo i w których ciągle płonie pasja do tego co robią. Ostatnia grupa to wykładowcy-pasjonaci, którzy przejawiają żywe zainteresowanie materiałem własnych zajęć. Są to ludzie, o których wiem, że żyją tymi tematami po godzinach. To nie są osoby, które naprędce przygotowały kserówki do rozdania studentom i zajęcia ich czymś na kolejne półtorej godziny. Ich wiedza dojrzewała podlewana żarem pasji i fascynacji, poszukiwania i dążenia. Nie będę wymieniać nikogo z nazwiska, jednak jeśli ktoś studiował ze mną, może odgadnąć o które osoby chodzi. Teraz, dzisiaj, kiedy mój dyplom kurzy się na dnie szafy, ciągle ciepło wspominam kilka jasnych umysłów, które obudziły we mnie pasję i dały nowe spojrzenie na wiele spraw. Chciałabym jeszcze kiedyś mieć okazję zamienić z nimi parę zdań.


FAKTY I MITY

1. Złe panie z dziekanatu
Na temat pań pracujących w dziekanacie krążą różne historie, jednak jeśli zebrać je w całość, wspólnym mianownikiem będzie topos złośliwej kobiety, która oprócz tego że pluje jadem, nie pozwala załatwić wielu spraw. Z tego miejsca chciałabym zdementować plotki - w ciągu moich studiów przez dziekanat przewinęły się trzy różne panie, zazwyczaj miłe, pomocne, uczynne, do rany przyłóż. Nic z typowych dziekanatowych opowieści. Jedyne co w dziekanacie mi się nie podobało to kolejki po drobne formalności, natomiast w moim przypadku pracownicy dokładali wszelkich starań, żeby studenta obsłużyć w należyty sposób.

2. Promotor
Widziałam masę memów na temat na wpół legendarnej postaci promotora, z którą rzekomo trudniej skontaktować się aniżeli z samym papieżem. Promotor w internecie przybrał formę sądu ostatecznego, przed którym drżą nawet najbardziej nieustraszeni studenci. W moim przypadku i ta historia nie znajduje potwierdzenia, ba, było wręcz przeciwnie. Moja promotorka stała za swoimi seminarzystami murem, przesuwała deadliny bardziej niż by wypadało, dała pełną swobodę przy wyborze tematu i pisaniu pracy, sprawdzała sumiennie nasze niekiedy beznadziejne wypociny, a przede wszystkim służyła nieocenioną pomocą oraz wsparciem. Powiem tylko, best promotor ever.

3. Sesja
Samo brzmienie tego słowa pewnie przyprawia niejedną osobę o dreszcze. Sesja, a więc czas semestralnych egzaminów i zaliczeń, nawał nauki, zakuwanie ogromnych ilości materiału, nieprzespane noce i inne nieszczęścia. W moim przypadku również obraz sesji był zgoła odmienny. W semestrze zimowym zwykłam mieć jeden egzamin, góra dwa, z przedmiotów które akurat kończyły się po pierwszym półroczu. Takim oto sposobem miałam ferie trwające miesiąc (2 tygodnie bez zajęć przeznaczone na sesję egzaminacyjną, tydzień sesji poprawkowej oraz tydzień przerwy zimowej), bez większego nakładu pracy. W semestrze letnim zwykle większość przedmiotów kończyła się zaliczeniem z oceną, więc wystarczyło napisać jakiś test podsumowujący lub zbierać oceny przez cały semestr. Egzaminem kończyły się znowu może dwa przedmioty, więc sesja letnia nie była szczególnie trudna. Tak też kolejna studencka rzecz w jakimś trafem przeszła niejako obok mnie.

Co było złe?

  • Wykładowcy manifestujący swoje poglądy. Wielu robiło to zupełnie otwarcie. Zdawałoby się, że przyszłam się uczyć, jednak kwestie moralne, etyczne i polityczne przewijały się nad wyraz często. Rozumiem, że uniwersytet jest miejscem otwartych dyskusji bez tematów tabu, jednak wertowanie ustaw tego czy innego rządu, kwestii aborcji czy gender w pewnym momencie stało się przedmiotem żartów, a ja sama wyłączałam się z zajęć gdy tylko pojawił się jeden z tych nieustannie wałkowanych tematów. Odniosłam też wrażenie, że wykładowcy mimo szyldu "zapraszamy do dyskusji i przemyśleń" piętnowali poglądy różne od swoich. To nie powinno było mieć miejsca. Sorry not sorry.
  • Formalności. Papierologia to kula u nogi. Podczas gdy inne uczelnie operowały indeksem elektronicznym, my musieliśmy zbierać wpisy do papierowego indeksu. Niby nic wielkiego, ale kiedy zdaje się kilka rzeczy na raz, albo w innym terminie niż inna część grupy, albo kiedy wykładowca zza granicy zapomni się podpisać lub pomyli rubryki, okazuje się, że skompletowanie wpisów jest trudniejsze niż uzyskanie pozytywnej oceny z większości przedmiotów. 
  • Dezinformacja. Mój wydział do ogarniętych nie należał. Nikt nic nie wie. Czy zajęcia się odbędą? Czy będzie wolna sala na egzamin? Czy będą godziny dziekańskie? O wielu rzeczach dowiadywaliśmy się na ostatnią chwilę. Plan zajęć przez pierwsze tygodnie zmieniał się niemalże codziennie. O wolnym dniu dowiadywaliśmy się wieczorem dnia poprzedniego. Materiały na poranne zajęcia ktoś wrzucił dopiero w nocy. Brak sprzętu. Jest sprzęt, ale nie działa. Działa, tylko nie podłączony. Nie ma głośników. Nie ma pilota to rzutnika, wejdź na ławkę, włącz kijem od szczotki. Uczelnialny internet? Zapomnij. Ogólny chaos sprawiał, że funkcjonowanie drobnych i pozornie nieskomplikowanych rzeczy było nie do przeskoczenia. 

Co było dobre?

  • Przywileje. Zdecydowanie mój numer jeden. Okazuje się, że status studenta daje szereg możliwości, zniżek i upustów, jeśli tylko pokażemy zieloną legitymację. Komunikacja miejska za pół ceny, pociągi za pół ceny, to chyba kluczowe dobrodziejstwa. Oprócz tego promocje w pubach tylko dla studentów, wejścia do klubów za free po okazaniu legitymacji, wiele europejskich muzeów dla studentów oferuje zniżki lub w ogóle darmowy wstęp, rabat na jedzenie w galeriach handlowych i tak dalej. Powiedziałabym, że to najbardziej odczuwalna z rzeczy, przynajmniej dla naszego portfela.
  • Luz. Nie w każdym przypadku tak oczywiście jest, ale dla mnie okres studiów był niejako przedłużeniem dzieciństwa. Studiując dziennie nie mogłam sobie pozwolić na pracę na pełen etat, a co za tym idzie, również nie utrzymywałam się sama. To akurat nie do końca sobie chwalę, jednak z racji studiów nikt nie wywierał na mnie presji, że powinnam iść do pracy, płacić rachunki itd. O ile o niezależności finansowej nie może być mowy, o tyle martwienie się "dorosłym" życiem zostało nieco odsunięte w czasie. 
  • Rozwój. Przedmioty były lepsze lub gorsze, jednak z większości sporo wyniosłam. Studia poszerzyły moje horyzonty myślowe o tematy, po które nigdy wcześniej z własnej woli ani bym myślała sięgnąć. Czasem trzeba było wyjść poza strefę komfortu i wyrobić sobie zdanie na tematy, które normalnie bym po prostu zignorowała. Oprócz tego, że rozwinęłam swoje zdolności językowe, to poznałam kawałek dobrej literatury. Jak słusznie zauważyła jedna z moich wykładowczyń - "Proszę państwa, rozmawiajmy. To wasza ostatnia okazja żeby tutaj siedzieć i dyskutować o literaturze. Skończycie studia, pozakładacie rodziny i już nie wrócicie do takich rozważań". Jakoś tak. Może nie słowo w słowo, ale taki był sens. Wyobraź sobie tylko, nie ma korpo w poniedziałkowy poranek, nie ma rachunku za ogrzewanie, nie ma marudnej sąsiadki z dołu, nie ma kolejki w supermarkecie, ani nawet korków w godzinach szczytu. Jesteś tylko Ty i słowo, zupełnie tak jak było na początku. Dla takich chwil myślę, że było warto. 

Było warto, ale cieszę się, że mam to za sobą. Z tą wiedzą, którą mam dzisiaj, raczej na studia już bym nie wróciła. Na szczęście życie po studiach jest nie mniej fascynujące! :)